Plan wyjazdu do zachodniej Kanady pojawił się już jakiś czas temu, ale w przekonaniu, że trzeba jechać utwierdziła mnie zeszłoroczna relacja @JIK. Jak zobaczyłam te góry, te kolory, te misie (!!!) to wiedziałam już gdzie spędzimy lato 2019
:D Tak, to forum jest nieustannym źródłem inspiracji.
W lutym zaczęłam szukać biletów i opracowywać bardzo pobieżny plan wyprawy. Zgodnie z sugestiami użytkowników forum (kanada-ocen-moj-plan-zwiedzania,755,138297) zdecydowaliśmy się lecieć do Calgary, tam wypożyczyć samochód, a następnie polecieć do Vancouver i tam też zaopatrzyć się w samochód, aby móc spokojnie zwiedzić Vancouver Island. Biletów szukałam w różnych wyszukiwarkach co kilka dni, zaglądałam też na forum, ale ceny nie zachwycały. Loty z Gdańska KLM czy Lufthansą oscylowały w okolicy 3500zł – sporo.
Ostatecznie znalazłam ciekawe połączenie z Londynu linią Air Transat, o której nigdy wcześniej nie słyszałam. Opinie w necie nie były złe, nie mieli spektakularnych wypadków, więc uznaliśmy, że można z nimi lecieć
;) Przelot na trasie London Gatwick – Calgary, Vancouver – London Gatwick wyszedł nas 2100zł za osobę (plus 55 USD za bagaż rejestrowany w każdą stronę, wzięliśmy jeden). Dolot do/z Londynu ze zniżką WDC, ale też z dodatkową opłatą za Wizz Priority (duży podręczny) i 20kg bagaż nadawany wyniósł 500zł za osobę. Czyli w sumie 2600zł za osobę za lot w obie strony.
Ponieważ przez 4 lata mieszkaliśmy w Londynie postanowiliśmy zostać tam 2 dni przed i 2 dni po wycieczce do Kanady, odwiedzić znajomych i zobaczyć Hamiltona (polecam wszystkim!).
Plan wyglądał więc tak: 26.08 – o 19:25 wylot z Gdańska na Gatwick (chwała Bogu za te loty na Gatwick tylko czemu dopiero teraz!?) 29.08 – o 12:25 wylot z Gatwick do Calgary, przylot o 14:10 30.08-4.09 – zwiedzanie kolejno Jasper, Yoho i Banff 4.09 – o 19:05 lot do Seattle liniami Alaska Airlines 5.09 – pobyt w Seattle (odwiedziny u rodziny i spotkanie z koleżanką) 6.09 – przejazd autobusem + promem do Victorii na Vancouver Island 7.09 – 10.09 – pobyt na Vancouver Island 10.09 – wieczorem przejazd promem do Vancouver 11.09 – pobyt w Vancouver 12.09 – wylot z Vancouver o 14:55 13.09 – przylot do Londynu o 8:25, Hamilton o 19!!! 14.09 – wylot do Gdańska o 22:00 (przylot już kolejnego dnia o 1:10)
Plan zapowiadał się dość intensywnie, ale przecież nikt nie jedzie na wakacje odpoczywać
;)
Na zachętę wrzucam zdjęcie z Morraine Lake
I z Wild Pacific Trail na Vancouver Island
Wiem, że w tym roku były już dwie relacje z tych rejonów, ale dotychczas zawsze pisałam relacje z dalszych wycieczek i to bardzo fajnie porządkuje wyprawę, zdjęcia i wspomnienia. Tak więc robię to głownie dla siebie, a jeśli ktoś skorzysta to super
:)Dziękuję za miłe słowa i polubienia
:) Czas na dalszą część relacji!
Dzień -3 (26.08)
Lot na Gatwick bez większych emocji, do czasu... Jakieś 45 minut przed lądowaniem stewardesa spytała „czy jest na pokładzie personel medyczny?”, minutę później dziewczyna gdzieś z tyłu samolotu zaczęła krzyczeć. Stewardesy, 3 na raz, pobiegły do niej, kilku pasażerów zaczęło się przepychać jedni na tył, inni na przód. Ogólnie straszny chaos się zrobił i to chyba było najbardziej stresujące w tej całej sytuacji. To i fakt, że my, siedzący z przodu, nie wiedzieliśmy co się dzieje, a w samolocie to zawsze najgorsze przychodzi do głowy (może jakiś zamachowiec?
:P). No i jeszcze opcja lądowania awaryjnego gdzieś w Belgii. O nie, byle udało się dolecieć! Ostatecznie wyglądało na to, że dziewczyna miała jakiś atak paniki. Jak już wylądowaliśmy na Gatwick (uff) najpierw przyszedł po nią personel medyczny, wyprowadzili ją, a potem dopiero my mogliśmy wysiąść.
Przeszliśmy kontrolę paszportową, odebraliśmy bagaż i pojechaliśmy do koleżanki. Przy okazji mówię, że nie było żadnego problemu jechać National Express o innej godzinie niż ta, na którą mieliśmy kupiony bilet (sprawdzone nie raz).
Dzień -2 (27.08), -1 (28.08)
Nie będę opisywać, bo upłynęły na spotykaniu się ze znajomymi, odwiedzinach u byłych pracodawców i obżeraniu się w ulubionych knajpach.
Dzień 1 (29.08) Przylot do Kanady, przejazd Calgary-Nordegg
Nadszedł wielki dzień. Jedziemy do Kanady! Jeśli chodzi o bagaże to nie mieliśmy wiele.
Wspomnę jeszcze, że za każdym razem przed nadaniem plecaka wsadzaliśmy go do pokrowca, dokładnie takiego: https://www.decathlon.pl/pokrowiec-ochr ... 56622.html. Sprawdził się bardzo dobrze – plecak w pokrowcu z każdej podróży wychodził bez szwanku, nie kazali nam przy odprawie zanosić go do ponadwymiarowych przedmiotów (a zdarzało się to wcześniej w przypadku nieopakowanego plecaka), z pokrowca nic się nie urwało, a zawartość plecaka (również szklane butelki z whisky czy syropem klonowym) doleciały w całości.
Na Gatwick bez problemu nadaliśmy bagaż (pan tylko spytał czy mamy wizę do Kanady, ale nie sprawdzał), przeszliśmy kontrolę bezpieczeństwa i o czasie zaczęliśmy się pakować do samolotu.
Air Transat – linia o której nic nie wiedzieliśmy, tyle że jest kanadyjska i tania. Jedyne co sprawdziłam przed wylotem to, czy aby na pewno serwują jedzenie. Miał być jeden porządny posiłek i przekąska. Na 9h lotu wydawało nam się to dość mało, więc kupiliśmy jeszcze spore opakowanie sushi. Zapamiętajcie ten fakt
;) Nie znam się w ogóle na samolotach, ale ten wydawał się spoko i miał to, co najbardziej lubię w samolotach – system rozrywki pokładowej zawierający kilka głupich komedii
:D W sam raz na długi lot.
Tylko chyba zaoszczędzili na tłumaczu na polski.
Co ciekawe słuchawki trzeba było mieć swoje, ewentualnie można było od nich kupić za chyba 10 USD. W pakiecie podstawowym nie było też kocyka ani innych akcesoriów, których można doświadczyć w droższych liniach.
Zaraz po starcie personel pokładowy nadał komunikat: „mamy na pokładzie osoby z uczuleniem na orzechy i owoce morza, więc bardzo prosimy o nie spożywanie tych produktów”. Cholera, a co z naszym sushi? Do Kanady jedzenia wwozić nie można, więc co, mamy je wywalić? O nie! Staraliśmy się jeść bardzo dyskretnie, ledwo otwierając plecak i pojemnik z sushi. Chyba poskutkowało, bo nikt nie zgłaszał objawów uczulenia
;)
Jakieś 2h po starcie podano lunch (do którego oferowano wino, w innych momentach darmowe były tylko napoje bezalkoholowe).
Wygląda nieciekawie (może przez to czerwone oświetlenie, które zmieniało się też na inne kolory podczas lotu), ale smakował zupełnie nieźle.
Oczywiście podczas lotu nie mogliśmy spać, przespaliśmy się max 0.5h, tak to oglądaliśmy filmy i czytaliśmy.
W końcu zaczęliśmy zbliżać się do Calgary, podczas lądowania dość mocno nas wytrzęsło, ale to nieistotne – w końcu dotarliśmy! Na lotnisku przywitały nas, a jakże, liście klonowe.
Ustawiliśmy się do kontroli paszportowej trochę zdziwieni, że w samolocie nie dostaliśmy żadnych kwitków do wypełnienia. Okazało się jednak, że w dzisiejszych czasach papierki to przeżytek – deklarację wypełniało się w automatach, albo w aplikacji. Internet działał sprawnie, więc oboje ściągnęliśmy aplikację ..., w której trzeba było odpowiedzieć na kilka pytań (na ile przyjechałeś, czy przewozisz broń/leki/żywność, jaki jest cel przyjazdu itp.), generowany był kod QR, z tym podchodziło się do automatu, który drukował jakiś świstek (a jednak jest papierek!), to oglądał celnik i tyle. Aż się zdziwiłam, że tak szybko poszło. Teraz jeszcze plecak i możemy iść po samochód!
Samochód wypożyczyliśmy w Dollar, ale przez pośrednika – VIPCars. Za ich pośrednictwem koszt wypożyczenia Toyoty Corolli na 6 pełnych dni wyniósł 230 euro (płaciliśmy z góry, a na miejscu pani zablokowała około 200CAD na Revolucie. To ważna informacja, zapamiętajcie na dalszą część relacji). Czekało nas jakieś 4h jazdy do pierwszego noclegu w hostelu w Nordegg.
Ogólnie jeśli chodzi o noclegi w okolicy parków narodowych Jasper i Banff to jest jakaś tragedia. Jak tylko kupiliśmy bilety to zabrałam się za rezerwowanie noclegów (czyli jakieś 3 miesiące przed wylotem), ale dostępność i ceny były zatrważające. Średnio płaciliśmy 120CAD (czyli jakieś 350zł... nie, lepiej nie przeliczać) za pokój za noc. Zwykle to były najtańsze hotele w okolicy, wybór był naprawdę niewielki. Przez chwilę myśleliśmy o wynajmie kampera, ale po przeliczeniu wychodziło to drożej niż samochód + hotele. Tak więc porada: jeśli nie planujecie spać w namiocie to rezerwujcie hotele w Albercie ze sporym wyprzedzeniem.
Jadąc na połnoc od Calgary mijaliśmy niezbyt ciekawe okolice – płaskie i bezludne.
Po drodze coraz bardziej chciało nam się spać. Zatrzymaliśmy się więc na zakupy, gdzie nastąpiło nasze pierwsze spotkanie z syropem klonowym w jego ojczyźnie.
Kolację zjedliśmy w KFC w okolicach Red Deer i jakoś udało nam się dojechać do naszego hostelu w Nordegg, który znajdował się już właściwie w lesie.
W hostelu było niewielu gości – recepcjonistka poinformowała nas, że jest już właściwie po sezonie. Był to ciekawy hostel z dwóch względów: po pierwsze, nie było kluczy do pokoi, wszystko zostawiało się otwarte (w pokojach były jedynie szafki zamykane na klucz). Po drugie, ze względu na problemy z dostępnością wody proszeni byliśmy o oszczędzanie wody jak tylko się da. W kibelku wisiały takie oto znaki:
Możecie się domyślić, że nieźle się obśmialiśmy i hasło to towarzyszyło nam do końca wyjazdu, a nawet dłużej.
Na koniec wrzucam jeszcze mapkę z planem naszej podróży w okolicach Calgary łącznie z noclegami (najpierw Nordegg, dalej Hinton, Golden i w końcu Canmore).
@macio106 To faktycznie ciekawe. Ale robiłeś wszystko na papierze, czy w automacie? Tam było z 20 takich automatów, które były alternatywą dla odprawy w aplikacji, może faktycznie ustawiono je w te 2 tygodnie. Musisz jechać kolejny raz
:DDzień 2 30.08.19 Jasper
Pierwszy dzień w Górach Skalistych! Obudziliśmy się około 8, zjedliśmy śniadanie (kuchnia w hostelu była bardzo dobrze wyposażona) i ruszyliśmy w świat
:) Zaczęliśmy od zatankowania samochodu, bo wczoraj już sporo kilometrów przejechaliśmy. Stacje benzynowe były w dużej mierze zautomatyzowane, ale przy większości znajdował się sklepik. Co ciekawe, po włożeniu karty do czytnika trzeba było wybrać sumę za jaką maksymalnie chcesz zatankować. Ceny zaczynały się od 100$, a kończyły chyba na 800$. My, jak widzicie zatankowaliśmy za 20$ (mniej niż 1/3 baku), za 800$ to chyba tylko ciężarówki tankują.
Dziś w planach mamy przejazd słynną Icefields Parkway, po drodze zatrzymując się przy różnych ciekawych punktach po drodze. Najpierw jednak kilka szybkich przystanków na trasie – zaczynają pojawiać się góry i jeziora i jest naprawdę pięknie!
Aby wjechać do parku narodowego trzeba mieć ważny bilet. Zdecydowaliśmy się kupić bilet roczny, ważny na wszystkie parki narodowe w Kanadzie. Nie było z tym żadnego problemu, przy wjeździe na teren parku stała budka, gdzie strażnik sprawdzał czy mamy bilet, jeśli nie, to trzeba było go kupić. Nasz bilet ważny jest do 30.08.2020, jakby ktoś chciał odkupić to piszcie!
Chwilę później dojechaliśmy do Saskatchewan River Crossing, gdzie skręciliśmy w prawo, w kierunku Jasper. Dziś planujemy zobaczyć część atrakcji na trasie Icefields Parkway, jutro, wracając, pozostałe.
Zatrzymaliśmy się na chwilę w sklepie/kawiarni na rozdrożu.
Ruszamy dalej. Po mniej więcej godzinie pierwszy wodospad, Tangle Falls. Dosłownie przy samej drodze.
Fajny, ale oczekiwania mamy dużo większe. Kolejny przystanek pół godziny dalej – znowu wodospad. Tym razem bardziej znane Sunwapta Falls. Według przewodnika Lonely Planet powinien znajdować się 1km od parkingu, ale chyba pomyliły im się zera
;)
Widok zdecydowanie nas nie powalił, a że nie mieliśmy czasu na dalsze spacery to pojechaliśmy dalej.
Kolejnym, najważniejszym dziś, punktem był szlak Mt Edith Cavell. Sporo się o nim naczytałam jaki to piękny, jak lodowiec trzeszczy, a zioła pachną, więc miałam spore oczekiwania. Aby dojechać do parkingu trzeba zboczyć trochę z głównej drogi, ale otoczenie jest naprawdę piękne. Trochę się martwiłam o tłumy na szlaku i brak miejsc parkingowych, ale nie było z tym problemów. Po krótkiej drzemce w samochodzie ruszyliśmy.
Tu mapa całej trasy, doszliśmy do punktu numer 2, całość zajęła jakieś 2h z krótkimi przerwami na kanapkę i zdjęcia.
Nie ma co owijać w bawełnę – szlak jest przepiękny. Od początku widać lodowiec, a chwilami także jezioro na jego krańcu o niesamowitym kolorze.
Większość osób szła tylko do punktu widokowego przy jeziorze (tym na poniższym zdjęciu), więc na dalszej części szlaku było naprawdę pusto.
Zapach ziół rosnących przy szlaku był faktycznie oszałamiający, kojarzył nam się z pieczonymi ziemniakami przez co zgłodnieliśmy
;) Zaraz jednak naszą uwagę odwrócił ten przesłodki gryzoń!
Po angielsku to zwierzątko nazywa się pika, a po polsku szczekuszka
;) Wydaje piskliwe dźwięki i można ją często zobaczyć z „garścią” trawy w pyszczku. Przesłodkie.
Nie był to jedyny zwierzak spotkany na szlaku! Niestety, misia nie było, ale za to był świstak
:D Też hałaśliwy, ale niespecjalnie bojaźliwy.
Widok z punktu widokowego nr 2 był po prostu niesamowity.
Wracając spotkaliśmy jeszcze świstaka zajadającego grzyba
:D
To był naprawdę udany spacer, niezbyt męczący (akurat na jet lag
;), a piękny. Zdecydowanie polecam! W takich miejscach miałabym ochotę zostać na dłużej. Może kiedyś
:)
Czas było ruszyć w dalszą drogę do naszego kolejnego noclegu w Hinton (już poza parkiem narodowym, zresztą tak jak Nordegg). Po drodze krajobrazy były wciąż piękne, ale już nie mieliśmy siły się nigdzie na dłużej zatrzymywać.
Zameldowaliśmy się w hotelu w Hinton (typowa sieciówka), poszliśmy zjeść do japońskiej knajpy, a potem zobaczyć lokalną atrakcję – bobrowisko
:D
Była to po prostu sieć ścieżek w lesie, nad jeziorem, rzeką i rozlewiskiem. Byliśmy tam około 20 i akurat pięknie powoli zachodziło słońce.
Niestety żadnych bobrów nie widzieliśmy. A przez to, że wszędzie były znaki ostrzegające przed niedźwiedziami i kuguarami po około pół godzinie, gdy już słońce zaszło, udaliśmy się z powrotem do hotelu.@KKL No nieźle, to w 2019 roku tłumnie odwiedziliśmy te strony! A nie pomyślałabym, bo Polaków na miejscu spotkaliśmy dopiero po tygodniu pobytu, w Lake Louise, a dokładniej w Plain of Six Glaciers.
Kolejne części niedługo, okazuje się, że mamy mnóstwo zdjęć i powoli przez nie brnę
;)Dzień 3 - Jasper
Komuś może wydać się idiotyczne, że wczoraj jechaliśmy kawał drogi tylko po to, żeby dziś wrócić (kolejny nocleg w Golden, 400km od Hinton). Niestety, baza noclegowa w Albercie była bardzo ograniczona, a ponieważ chcieliśmy zobaczyć sporo atrakcji po drodze uznaliśmy, że tak będzie dobrze. I było
:) To był kolejny udany dzień! Ale bez spoilerów
:P
Zaczęło się od śniadania – usiedliśmy przy takiej oto maszynie i mój mąż był w siódmym niebie, naciskał i naciskał
:P
Spakowaliśmy się, wymeldowaliśmy i ruszyliśmy w drogę. Już po pół godzinie pojawił się korek na pustej drodze – po wycieczce do Australii wiedzieliśmy, że oznacza to jedno – zwierzaki w zasięgu obiektywu
:D Tym razem były to owce kanadyjskie (bighorn sheep).
Znak miał rację
;)
Pierwsze w planach tego dnia były Miette Hot Springs. Obok gorących źródeł znajduje się polecany szlak (Sulphur Skyline), ale ze względu na notoryczny brak czasu postanowiliśmy jedynie wymoczyć się w gorących źródłach
;) A otoczenie było naprawdę zjawiskowe.
Temperatura wody wynosiła 38 stopni, a dla chętnych były też baseny z zimną wodą. Gdy mój mąż zdecydował się zanurzyć w tym chłodnym, ratownik od razu się rozbudził i podreptał za nim. Na szczęście mąż przeżył (bez interwencji ratownika)
:D
Kolejnym punktem programu był kanion Maligne. Widać, że popularna atrakcja, bo parking pełen. A przy nim taka oto mapka:
Dla każdego coś miłego – można zrobić dłuższy lub krótszy spacer. My zdecydowaliśmy się na średni
:)
Kanion bardzo nam się spodobał, choć nie mogło w sumie być inaczej, bo bardzo lubimy rzeki i formacje skalne
;) Rzeka miała piękny, turkusowy kolor, a roślinność w pobliżu, dobrze nawodniona, była soczyście zielona.
Dodatkowo przy szlaku były poustawiane tablice informacyjne o tym jak kanion się tworzył i zmieniał. Mnóstwo ciekawych informacji dla dorosłych i dzieci, a co więcej ciekawostki można było zweryfikować od razu na żywo np. informacja, że jak spory głaz spadnie to utknie w kanionie znajdowała się zaraz obok miejsca gdzie właśnie taki okrągły głaz utknął. Kanion miejscami ma niewiele ponad metr szerokości, więc inna tablica informowała, że w przeszłości śmiałkowie próbowali przeskoczyć go z różnym skutkiem. Tak więc jak dla mnie miejsce nie tylko ciekawe, ale i dobrze przemyślane oraz zorganizowane.
Posililiśmy się kanapkami i marchewkami i ruszyliśmy dalej. Pisałam już, że to był udany dzień? A to dopiero początek!
Jadąc Icefields Parkway w kierunku Lake Louise, na wysokości skrętu na Mt Edith Cavell zobaczyliśmy na drodze korek. Deszcz padał i nie chciało nam się wierzyć, że to jakiś zwierz, pewnie ktoś miał wypadek.
Podjechaliśmy bliżej i oto co zobaczyliśmy
Tak jest, misio! Ależ byliśmy podekscytowani! Szedł poboczem i zjadał liście z krzaków
:D Faktycznie jest wszystkożerny
;) Nic sobie nie robił z deszczu i tłumu fotografujących go ludzi. A niektórzy to totalni idioci – powychodzili z samochodów i podchodzili do misia na około metr. Nie ma co się dziwić, że ataki wciąż się zdarzają.
Zdjęcia trochę nieostre, bo my nie odważyliśmy się nawet okna otworzyć, a misio szybko się przemieszczał
;)
To spotkanie zdecydowanie podniosło nam ciśnienie, a mój mąż dodatkowo utwierdził się w przekonaniu, że musi kupić spray na misie. Ale to jak się nadarzy okazja.
Dalej zatrzymaliśmy się przy lodowcu Athabasca, ale nie poszliśmy tam na dalszy spacer mimo że było pięknie.
zuzanna_89 napisał:Ustawiliśmy się do kontroli paszportowej trochę zdziwieni, że w samolocie nie dostaliśmy żadnych kwitków do wypełnienia. Okazało się jednak, że w dzisiejszych czasach papierki to przeżytek – deklarację wypełniało się w automatach, albo w aplikacji. Internet działał sprawnie, więc oboje ściągnęliśmy aplikację ..., w której trzeba było odpowiedzieć na kilka pytań (na ile przyjechałeś, czy przewozisz broń/leki/żywność, jaki jest cel przyjazdu itp.), generowany był kod QR, z tym podchodziło się do automatu, który drukował jakiś świstek (a jednak jest papierek!), to oglądał celnik i tyle. Aż się zdziwiłam, że tak szybko poszło. Teraz jeszcze plecak i możemy iść po samochód!Ciekawe co mówisz. 2 tygodnie wcześniej osobiście dostawałem kwitek i musiałem wypełnić, tak samo jak 3 lata temu.
:?
@macio106 To faktycznie ciekawe. Ale robiłeś wszystko na papierze, czy w automacie? Tam było z 20 takich automatów, które były alternatywą dla odprawy w aplikacji, może faktycznie ustawiono je w te 2 tygodnie. Musisz jechać kolejny raz
:D
macio106 napisał:Ciekawe co mówisz. 2 tygodnie wcześniej osobiście dostawałem kwitek i musiałem wypełnić, tak samo jak 3 lata temu.
:?Tu jest film instruktażowy z maja 2019 o elektronicznej odprawie w Calgary:https://www.youtube.com/watch?v=Tihbfk2ZmDk
JIK chyba wiele osób zachęcił, bo też byłem w tym roku w tych okolicach, dwa tygodnie po was głównie w Banff i kawałku Jasper (Peyto Lake) i Yoho (Takakkaw Falls). I też potem lot do Seattle z Alaska Airlines
:). Czekam na dalszy ciąg..Wysłane z mojego SM-G950F przy użyciu Tapatalka
@KKL No nieźle, to w 2019 roku tłumnie odwiedziliśmy te strony! A nie pomyślałabym, bo Polaków na miejscu spotkaliśmy dopiero po tygodniu pobytu, w Lake Louise, a dokładniej w Plain of Six Glaciers. Kolejne części niedługo, okazuje się, że mamy mnóstwo zdjęć i powoli przez nie brnę
;)
Heh, ale tłumy. Ja byłem w połowie września 2013 i było puściutko. Nad Moraine pojechałem chyba o 7-8 rano i bez problemu zaparkowałem na parkingu przy jeziorze.
Ojej, zazdroszczę, te czasy już chyba minęły... Szczególnie w miejscach łatwo dostępnych (blisko parkingów) są prawdziwe chmary Azjatów (Hindusów i Chińczyków). Na szczęście bardzo niewielu decyduje się na trekking, więc szlaki są wciąż pustawe. A i tak byliśmy we wrześniu, podobno w sierpniu jest jeszcze gorzej!
W jednej z relacji z podróży do USA czytałem, że jak nie wyglądasz na minimum 40 lat to sprzedawca ma obowiązek sprawdzić dokument tożsamości przy zakupie alkoholu. Ciekawa relacja i piękne zdjęcia.
@south Dzięki za miłe słowa
:) To ciekawe co piszesz - w UK jest coś takiego jak Challenge 25, czyli jak wyglądasz na mniej niż 25 lat to Cię sprawdzają, 40 to sporo... No ale zawsze miło
:D
W lutym zaczęłam szukać biletów i opracowywać bardzo pobieżny plan wyprawy. Zgodnie z sugestiami użytkowników forum (kanada-ocen-moj-plan-zwiedzania,755,138297) zdecydowaliśmy się lecieć do Calgary, tam wypożyczyć samochód, a następnie polecieć do Vancouver i tam też zaopatrzyć się w samochód, aby móc spokojnie zwiedzić Vancouver Island. Biletów szukałam w różnych wyszukiwarkach co kilka dni, zaglądałam też na forum, ale ceny nie zachwycały. Loty z Gdańska KLM czy Lufthansą oscylowały w okolicy 3500zł – sporo.
Ostatecznie znalazłam ciekawe połączenie z Londynu linią Air Transat, o której nigdy wcześniej nie słyszałam. Opinie w necie nie były złe, nie mieli spektakularnych wypadków, więc uznaliśmy, że można z nimi lecieć ;) Przelot na trasie London Gatwick – Calgary, Vancouver – London Gatwick wyszedł nas 2100zł za osobę (plus 55 USD za bagaż rejestrowany w każdą stronę, wzięliśmy jeden). Dolot do/z Londynu ze zniżką WDC, ale też z dodatkową opłatą za Wizz Priority (duży podręczny) i 20kg bagaż nadawany wyniósł 500zł za osobę. Czyli w sumie 2600zł za osobę za lot w obie strony.
Ponieważ przez 4 lata mieszkaliśmy w Londynie postanowiliśmy zostać tam 2 dni przed i 2 dni po wycieczce do Kanady, odwiedzić znajomych i zobaczyć Hamiltona (polecam wszystkim!).
Plan wyglądał więc tak:
26.08 – o 19:25 wylot z Gdańska na Gatwick (chwała Bogu za te loty na Gatwick tylko czemu dopiero teraz!?)
29.08 – o 12:25 wylot z Gatwick do Calgary, przylot o 14:10
30.08-4.09 – zwiedzanie kolejno Jasper, Yoho i Banff
4.09 – o 19:05 lot do Seattle liniami Alaska Airlines
5.09 – pobyt w Seattle (odwiedziny u rodziny i spotkanie z koleżanką)
6.09 – przejazd autobusem + promem do Victorii na Vancouver Island
7.09 – 10.09 – pobyt na Vancouver Island
10.09 – wieczorem przejazd promem do Vancouver
11.09 – pobyt w Vancouver
12.09 – wylot z Vancouver o 14:55
13.09 – przylot do Londynu o 8:25, Hamilton o 19!!!
14.09 – wylot do Gdańska o 22:00 (przylot już kolejnego dnia o 1:10)
Plan zapowiadał się dość intensywnie, ale przecież nikt nie jedzie na wakacje odpoczywać ;)
Na zachętę wrzucam zdjęcie z Morraine Lake
I z Wild Pacific Trail na Vancouver Island
Wiem, że w tym roku były już dwie relacje z tych rejonów, ale dotychczas zawsze pisałam relacje z dalszych wycieczek i to bardzo fajnie porządkuje wyprawę, zdjęcia i wspomnienia. Tak więc robię to głownie dla siebie, a jeśli ktoś skorzysta to super :)Dziękuję za miłe słowa i polubienia :) Czas na dalszą część relacji!
Dzień -3 (26.08)
Lot na Gatwick bez większych emocji, do czasu... Jakieś 45 minut przed lądowaniem stewardesa spytała „czy jest na pokładzie personel medyczny?”, minutę później dziewczyna gdzieś z tyłu samolotu zaczęła krzyczeć. Stewardesy, 3 na raz, pobiegły do niej, kilku pasażerów zaczęło się przepychać jedni na tył, inni na przód. Ogólnie straszny chaos się zrobił i to chyba było najbardziej stresujące w tej całej sytuacji. To i fakt, że my, siedzący z przodu, nie wiedzieliśmy co się dzieje, a w samolocie to zawsze najgorsze przychodzi do głowy (może jakiś zamachowiec? :P). No i jeszcze opcja lądowania awaryjnego gdzieś w Belgii. O nie, byle udało się dolecieć!
Ostatecznie wyglądało na to, że dziewczyna miała jakiś atak paniki. Jak już wylądowaliśmy na Gatwick (uff) najpierw przyszedł po nią personel medyczny, wyprowadzili ją, a potem dopiero my mogliśmy wysiąść.
Przeszliśmy kontrolę paszportową, odebraliśmy bagaż i pojechaliśmy do koleżanki. Przy okazji mówię, że nie było żadnego problemu jechać National Express o innej godzinie niż ta, na którą mieliśmy kupiony bilet (sprawdzone nie raz).
Dzień -2 (27.08), -1 (28.08)
Nie będę opisywać, bo upłynęły na spotykaniu się ze znajomymi, odwiedzinach u byłych pracodawców i obżeraniu się w ulubionych knajpach.
Dzień 1 (29.08) Przylot do Kanady, przejazd Calgary-Nordegg
Nadszedł wielki dzień. Jedziemy do Kanady! Jeśli chodzi o bagaże to nie mieliśmy wiele.
Wspomnę jeszcze, że za każdym razem przed nadaniem plecaka wsadzaliśmy go do pokrowca, dokładnie takiego: https://www.decathlon.pl/pokrowiec-ochr ... 56622.html. Sprawdził się bardzo dobrze – plecak w pokrowcu z każdej podróży wychodził bez szwanku, nie kazali nam przy odprawie zanosić go do ponadwymiarowych przedmiotów (a zdarzało się to wcześniej w przypadku nieopakowanego plecaka), z pokrowca nic się nie urwało, a zawartość plecaka (również szklane butelki z whisky czy syropem klonowym) doleciały w całości.
Na Gatwick bez problemu nadaliśmy bagaż (pan tylko spytał czy mamy wizę do Kanady, ale nie sprawdzał), przeszliśmy kontrolę bezpieczeństwa i o czasie zaczęliśmy się pakować do samolotu.
Air Transat – linia o której nic nie wiedzieliśmy, tyle że jest kanadyjska i tania. Jedyne co sprawdziłam przed wylotem to, czy aby na pewno serwują jedzenie. Miał być jeden porządny posiłek i przekąska. Na 9h lotu wydawało nam się to dość mało, więc kupiliśmy jeszcze spore opakowanie sushi. Zapamiętajcie ten fakt ;)
Nie znam się w ogóle na samolotach, ale ten wydawał się spoko i miał to, co najbardziej lubię w samolotach – system rozrywki pokładowej zawierający kilka głupich komedii :D W sam raz na długi lot.
Tylko chyba zaoszczędzili na tłumaczu na polski.
Co ciekawe słuchawki trzeba było mieć swoje, ewentualnie można było od nich kupić za chyba 10 USD. W pakiecie podstawowym nie było też kocyka ani innych akcesoriów, których można doświadczyć w droższych liniach.
Zaraz po starcie personel pokładowy nadał komunikat: „mamy na pokładzie osoby z uczuleniem na orzechy i owoce morza, więc bardzo prosimy o nie spożywanie tych produktów”. Cholera, a co z naszym sushi? Do Kanady jedzenia wwozić nie można, więc co, mamy je wywalić? O nie! Staraliśmy się jeść bardzo dyskretnie, ledwo otwierając plecak i pojemnik z sushi. Chyba poskutkowało, bo nikt nie zgłaszał objawów uczulenia ;)
Jakieś 2h po starcie podano lunch (do którego oferowano wino, w innych momentach darmowe były tylko napoje bezalkoholowe).
Wygląda nieciekawie (może przez to czerwone oświetlenie, które zmieniało się też na inne kolory podczas lotu), ale smakował zupełnie nieźle.
Oczywiście podczas lotu nie mogliśmy spać, przespaliśmy się max 0.5h, tak to oglądaliśmy filmy i czytaliśmy.
W końcu zaczęliśmy zbliżać się do Calgary, podczas lądowania dość mocno nas wytrzęsło, ale to nieistotne – w końcu dotarliśmy! Na lotnisku przywitały nas, a jakże, liście klonowe.
Ustawiliśmy się do kontroli paszportowej trochę zdziwieni, że w samolocie nie dostaliśmy żadnych kwitków do wypełnienia. Okazało się jednak, że w dzisiejszych czasach papierki to przeżytek – deklarację wypełniało się w automatach, albo w aplikacji. Internet działał sprawnie, więc oboje ściągnęliśmy aplikację ..., w której trzeba było odpowiedzieć na kilka pytań (na ile przyjechałeś, czy przewozisz broń/leki/żywność, jaki jest cel przyjazdu itp.), generowany był kod QR, z tym podchodziło się do automatu, który drukował jakiś świstek (a jednak jest papierek!), to oglądał celnik i tyle. Aż się zdziwiłam, że tak szybko poszło. Teraz jeszcze plecak i możemy iść po samochód!
Samochód wypożyczyliśmy w Dollar, ale przez pośrednika – VIPCars. Za ich pośrednictwem koszt wypożyczenia Toyoty Corolli na 6 pełnych dni wyniósł 230 euro (płaciliśmy z góry, a na miejscu pani zablokowała około 200CAD na Revolucie. To ważna informacja, zapamiętajcie na dalszą część relacji). Czekało nas jakieś 4h jazdy do pierwszego noclegu w hostelu w Nordegg.
Ogólnie jeśli chodzi o noclegi w okolicy parków narodowych Jasper i Banff to jest jakaś tragedia. Jak tylko kupiliśmy bilety to zabrałam się za rezerwowanie noclegów (czyli jakieś 3 miesiące przed wylotem), ale dostępność i ceny były zatrważające. Średnio płaciliśmy 120CAD (czyli jakieś 350zł... nie, lepiej nie przeliczać) za pokój za noc. Zwykle to były najtańsze hotele w okolicy, wybór był naprawdę niewielki. Przez chwilę myśleliśmy o wynajmie kampera, ale po przeliczeniu wychodziło to drożej niż samochód + hotele. Tak więc porada: jeśli nie planujecie spać w namiocie to rezerwujcie hotele w Albercie ze sporym wyprzedzeniem.
Jadąc na połnoc od Calgary mijaliśmy niezbyt ciekawe okolice – płaskie i bezludne.
Po drodze coraz bardziej chciało nam się spać. Zatrzymaliśmy się więc na zakupy, gdzie nastąpiło nasze pierwsze spotkanie z syropem klonowym w jego ojczyźnie.
Kolację zjedliśmy w KFC w okolicach Red Deer i jakoś udało nam się dojechać do naszego hostelu w Nordegg, który znajdował się już właściwie w lesie.
W hostelu było niewielu gości – recepcjonistka poinformowała nas, że jest już właściwie po sezonie. Był to ciekawy hostel z dwóch względów: po pierwsze, nie było kluczy do pokoi, wszystko zostawiało się otwarte (w pokojach były jedynie szafki zamykane na klucz). Po drugie, ze względu na problemy z dostępnością wody proszeni byliśmy o oszczędzanie wody jak tylko się da. W kibelku wisiały takie oto znaki:
Możecie się domyślić, że nieźle się obśmialiśmy i hasło to towarzyszyło nam do końca wyjazdu, a nawet dłużej.
Na koniec wrzucam jeszcze mapkę z planem naszej podróży w okolicach Calgary łącznie z noclegami (najpierw Nordegg, dalej Hinton, Golden i w końcu Canmore).
@macio106 To faktycznie ciekawe. Ale robiłeś wszystko na papierze, czy w automacie? Tam było z 20 takich automatów, które były alternatywą dla odprawy w aplikacji, może faktycznie ustawiono je w te 2 tygodnie.
Musisz jechać kolejny raz :DDzień 2 30.08.19 Jasper
Pierwszy dzień w Górach Skalistych! Obudziliśmy się około 8, zjedliśmy śniadanie (kuchnia w hostelu była bardzo dobrze wyposażona) i ruszyliśmy w świat :) Zaczęliśmy od zatankowania samochodu, bo wczoraj już sporo kilometrów przejechaliśmy. Stacje benzynowe były w dużej mierze zautomatyzowane, ale przy większości znajdował się sklepik. Co ciekawe, po włożeniu karty do czytnika trzeba było wybrać sumę za jaką maksymalnie chcesz zatankować. Ceny zaczynały się od 100$, a kończyły chyba na 800$. My, jak widzicie zatankowaliśmy za 20$ (mniej niż 1/3 baku), za 800$ to chyba tylko ciężarówki tankują.
Dziś w planach mamy przejazd słynną Icefields Parkway, po drodze zatrzymując się przy różnych ciekawych punktach po drodze. Najpierw jednak kilka szybkich przystanków na trasie – zaczynają pojawiać się góry i jeziora i jest naprawdę pięknie!
Aby wjechać do parku narodowego trzeba mieć ważny bilet. Zdecydowaliśmy się kupić bilet roczny, ważny na wszystkie parki narodowe w Kanadzie. Nie było z tym żadnego problemu, przy wjeździe na teren parku stała budka, gdzie strażnik sprawdzał czy mamy bilet, jeśli nie, to trzeba było go kupić. Nasz bilet ważny jest do 30.08.2020, jakby ktoś chciał odkupić to piszcie!
Chwilę później dojechaliśmy do Saskatchewan River Crossing, gdzie skręciliśmy w prawo, w kierunku Jasper. Dziś planujemy zobaczyć część atrakcji na trasie Icefields Parkway, jutro, wracając, pozostałe.
Zatrzymaliśmy się na chwilę w sklepie/kawiarni na rozdrożu.
Ruszamy dalej. Po mniej więcej godzinie pierwszy wodospad, Tangle Falls. Dosłownie przy samej drodze.
Fajny, ale oczekiwania mamy dużo większe. Kolejny przystanek pół godziny dalej – znowu wodospad. Tym razem bardziej znane Sunwapta Falls. Według przewodnika Lonely Planet powinien znajdować się 1km od parkingu, ale chyba pomyliły im się zera ;)
Widok zdecydowanie nas nie powalił, a że nie mieliśmy czasu na dalsze spacery to pojechaliśmy dalej.
Kolejnym, najważniejszym dziś, punktem był szlak Mt Edith Cavell. Sporo się o nim naczytałam jaki to piękny, jak lodowiec trzeszczy, a zioła pachną, więc miałam spore oczekiwania. Aby dojechać do parkingu trzeba zboczyć trochę z głównej drogi, ale otoczenie jest naprawdę piękne. Trochę się martwiłam o tłumy na szlaku i brak miejsc parkingowych, ale nie było z tym problemów. Po krótkiej drzemce w samochodzie ruszyliśmy.
Tu mapa całej trasy, doszliśmy do punktu numer 2, całość zajęła jakieś 2h z krótkimi przerwami na kanapkę i zdjęcia.
Nie ma co owijać w bawełnę – szlak jest przepiękny. Od początku widać lodowiec, a chwilami także jezioro na jego krańcu o niesamowitym kolorze.
Większość osób szła tylko do punktu widokowego przy jeziorze (tym na poniższym zdjęciu), więc na dalszej części szlaku było naprawdę pusto.
Zapach ziół rosnących przy szlaku był faktycznie oszałamiający, kojarzył nam się z pieczonymi ziemniakami przez co zgłodnieliśmy ;) Zaraz jednak naszą uwagę odwrócił ten przesłodki gryzoń!
Po angielsku to zwierzątko nazywa się pika, a po polsku szczekuszka ;) Wydaje piskliwe dźwięki i można ją często zobaczyć z „garścią” trawy w pyszczku. Przesłodkie.
Nie był to jedyny zwierzak spotkany na szlaku! Niestety, misia nie było, ale za to był świstak :D Też hałaśliwy, ale niespecjalnie bojaźliwy.
Widok z punktu widokowego nr 2 był po prostu niesamowity.
Wracając spotkaliśmy jeszcze świstaka zajadającego grzyba :D
To był naprawdę udany spacer, niezbyt męczący (akurat na jet lag ;), a piękny. Zdecydowanie polecam! W takich miejscach miałabym ochotę zostać na dłużej. Może kiedyś :)
Czas było ruszyć w dalszą drogę do naszego kolejnego noclegu w Hinton (już poza parkiem narodowym, zresztą tak jak Nordegg). Po drodze krajobrazy były wciąż piękne, ale już nie mieliśmy siły się nigdzie na dłużej zatrzymywać.
Zameldowaliśmy się w hotelu w Hinton (typowa sieciówka), poszliśmy zjeść do japońskiej knajpy, a potem zobaczyć lokalną atrakcję – bobrowisko :D
Była to po prostu sieć ścieżek w lesie, nad jeziorem, rzeką i rozlewiskiem. Byliśmy tam około 20 i akurat pięknie powoli zachodziło słońce.
Niestety żadnych bobrów nie widzieliśmy. A przez to, że wszędzie były znaki ostrzegające przed niedźwiedziami i kuguarami po około pół godzinie, gdy już słońce zaszło, udaliśmy się z powrotem do hotelu.@KKL No nieźle, to w 2019 roku tłumnie odwiedziliśmy te strony! A nie pomyślałabym, bo Polaków na miejscu spotkaliśmy dopiero po tygodniu pobytu, w Lake Louise, a dokładniej w Plain of Six Glaciers.
Kolejne części niedługo, okazuje się, że mamy mnóstwo zdjęć i powoli przez nie brnę ;)Dzień 3 - Jasper
Komuś może wydać się idiotyczne, że wczoraj jechaliśmy kawał drogi tylko po to, żeby dziś wrócić (kolejny nocleg w Golden, 400km od Hinton). Niestety, baza noclegowa w Albercie była bardzo ograniczona, a ponieważ chcieliśmy zobaczyć sporo atrakcji po drodze uznaliśmy, że tak będzie dobrze. I było :) To był kolejny udany dzień! Ale bez spoilerów :P
Zaczęło się od śniadania – usiedliśmy przy takiej oto maszynie i mój mąż był w siódmym niebie, naciskał i naciskał :P
Spakowaliśmy się, wymeldowaliśmy i ruszyliśmy w drogę. Już po pół godzinie pojawił się korek na pustej drodze – po wycieczce do Australii wiedzieliśmy, że oznacza to jedno – zwierzaki w zasięgu obiektywu :D Tym razem były to owce kanadyjskie (bighorn sheep).
Znak miał rację ;)
Pierwsze w planach tego dnia były Miette Hot Springs. Obok gorących źródeł znajduje się polecany szlak (Sulphur Skyline), ale ze względu na notoryczny brak czasu postanowiliśmy jedynie wymoczyć się w gorących źródłach ;) A otoczenie było naprawdę zjawiskowe.
Temperatura wody wynosiła 38 stopni, a dla chętnych były też baseny z zimną wodą. Gdy mój mąż zdecydował się zanurzyć w tym chłodnym, ratownik od razu się rozbudził i podreptał za nim. Na szczęście mąż przeżył (bez interwencji ratownika) :D
Kolejnym punktem programu był kanion Maligne. Widać, że popularna atrakcja, bo parking pełen. A przy nim taka oto mapka:
Dla każdego coś miłego – można zrobić dłuższy lub krótszy spacer. My zdecydowaliśmy się na średni :)
Kanion bardzo nam się spodobał, choć nie mogło w sumie być inaczej, bo bardzo lubimy rzeki i formacje skalne ;) Rzeka miała piękny, turkusowy kolor, a roślinność w pobliżu, dobrze nawodniona, była soczyście zielona.
Dodatkowo przy szlaku były poustawiane tablice informacyjne o tym jak kanion się tworzył i zmieniał. Mnóstwo ciekawych informacji dla dorosłych i dzieci, a co więcej ciekawostki można było zweryfikować od razu na żywo np. informacja, że jak spory głaz spadnie to utknie w kanionie znajdowała się zaraz obok miejsca gdzie właśnie taki okrągły głaz utknął. Kanion miejscami ma niewiele ponad metr szerokości, więc inna tablica informowała, że w przeszłości śmiałkowie próbowali przeskoczyć go z różnym skutkiem. Tak więc jak dla mnie miejsce nie tylko ciekawe, ale i dobrze przemyślane oraz zorganizowane.
Posililiśmy się kanapkami i marchewkami i ruszyliśmy dalej. Pisałam już, że to był udany dzień? A to dopiero początek!
Jadąc Icefields Parkway w kierunku Lake Louise, na wysokości skrętu na Mt Edith Cavell zobaczyliśmy na drodze korek. Deszcz padał i nie chciało nam się wierzyć, że to jakiś zwierz, pewnie ktoś miał wypadek.
Podjechaliśmy bliżej i oto co zobaczyliśmy
Tak jest, misio! Ależ byliśmy podekscytowani! Szedł poboczem i zjadał liście z krzaków :D Faktycznie jest wszystkożerny ;) Nic sobie nie robił z deszczu i tłumu fotografujących go ludzi. A niektórzy to totalni idioci – powychodzili z samochodów i podchodzili do misia na około metr. Nie ma co się dziwić, że ataki wciąż się zdarzają.
Zdjęcia trochę nieostre, bo my nie odważyliśmy się nawet okna otworzyć, a misio szybko się przemieszczał ;)
To spotkanie zdecydowanie podniosło nam ciśnienie, a mój mąż dodatkowo utwierdził się w przekonaniu, że musi kupić spray na misie. Ale to jak się nadarzy okazja.
Dalej zatrzymaliśmy się przy lodowcu Athabasca, ale nie poszliśmy tam na dalszy spacer mimo że było pięknie.